W ostatnim czasie ponownie podniesiono temat kuriozum organizacyjnego Euro 2020. Formułę imprezy rozgrywanej w całej Europie (i po części w Azji) skrytykował Mateusz Borek, mówiąc o tym, że przy odpowiedniej dawce „szczęścia” drużyna na Euro będzie mogła przelecieć 18 000 km. Pod obawami Pana Mateusza podpisuję się oburącz, a od siebie dodam z lekcji geografii, że długość Południka to również w przybliżeniu 20 000 km. Szaleństwo.
Dla wszystkich tych, którzy jeszcze nie dostrzegają nic dziwacznego w polityce UEFA, dorzucę fakt, że głównym czynnikiem przeciwko ME 2012 w Polsce i na Ukrainie była właśnie odległość. Ta z Gdańska do Doniecka. Proszę zerknąć sobie teraz na mapę Europy i odszukać Glasgow i Baku. O ile na Państwa mapie Baku mieści się w Europie. A teraz proszę sobie przypomnieć tegoroczne mistrzostwa siatkarskie, gdzie federacja podobnie poszalała i zapewniła drużynom organizacyjny rollercoaster. Tylko że to siatkówka i tam już przywykliśmy do takich praktyk, w piłce to jednak – dla mnie przynajmniej – pewna nowość.
Oczywiście nie jestem skończonym ignorantem i znam argumenty o tym, że Euro na 24 zespoły ciężko organizować w pojedynkę. Że jeśli nie ta droga, to przy tak rozdętej do granic imprezie, do roli gospodarzy jest przygotowanych ledwie kilka nacji w Europie. Niemcy, Włosi, Francuzi, Rosjanie, kraje Beneluksu, Anglia i Turcja, znajdzie się ktoś więcej? Dla każdego innego kraju skompletowanie 10-12 stadionów spełniających tak wysokie wymogi będzie nie lada wyczynem. Skompletowanie i spożytkowanie po mistrzostwach. Wszyscy znamy przypadki Austrii i Portugalii, gdzie stadiony stały się tylko balastem dla przyszłych budżetów. Nie trzeba być jednak wielkim myślicielem, by znaleźć trzecią drogę. Można przecież taką imprezę zrobić na kilka państw, ale ze sobą sąsiadujących i problem z głowy. Proszę sobie wyobrazić tylko taki trójkąt Wiedeń – Sarajewo – Bukareszt. Terytorium nie większe niż Niemcy, a w organizatorów bawią się Austriacy, Słowacy, Węgrzy, Słoweńcy, Chorwaci, Bośniacy, Serbowie i Rumuni. Myślę, że gdyby UEFA raczyła dać zielone światło na taką imprezę, to nie byłoby problemu ze znalezieniem chętnych. Wilk syty i owca cała.
Takiego zielonego światła jednak nie będzie. Obym się mylił i co prawda nie mam w tej chwili cienia argumentu za swoją tezą, ale prędzej Euro widzę poza Europą niż taką konfigurację z akapitu powyżej. Skoro ligi myślą o okazjonalnej ucieczce poza Stary Kontynent to, co może powstrzymać europejską federację? O tym, że ktoś próbuje nam – kibicom wydrzeć piłkę klubową wiemy od jakiegoś czasu. Największe kluby kombinują, jak tylko mogą, by maksymalizować zyski, nie patrząc ani przez chwilę na interes właśnie kibicowski. Zerknijmy jednak w najbliższych latach dokładnie, czy jakiś lisek-chytrusek nie krąży też wokół piłki reprezentacyjnej. Bądźmy czujni.