Adam Małysz nie tak wyobrażał sobie metę tegorocznego Dakaru. Wjeżdżając na podium w Rosario, czuł się jednak dumny, bo ukończył rajd mimo wielu problemów.
Po zeszłorocznym pożarze już na drugim odcinku specjalnym, Małysz liczył na dobry występ w tym roku. Przed rajdem oznajmiał, że jego celem jest pierwsza „10”. Niestety znów problemu nie oszczędziły byłego skoczka. Na 7. etapie jego Mini odmówiło posłuszeństwa. Auto z powodu awarii sprzęgła musiało zostać holowane ciężarówkę serwisową przez kilkaset kilometrów. Po tym zdarzeniu Małysz nie walczył z rywalami, ale z samochodem. – Szkoda gadać… Auto cały czas się przegrzewało i nie miało mocy. Co 3-4 kilometry zatrzymywaliśmy się i czekaliśmy, aż temperatura spadnie, a potem wygrzebywaliśmy się z piasku. Coś okropnego – komentował Małysz.
Ostatecznie udało mu się dojechać do mety i to trzeba uznać za sukces. W klasyfikacji generalnej zajął 52. miejsce i ukończył swój czwarty Dakar (na 5 startów).
– Ostatni odcinek specjalny był dla nas pierwszym od pięciu dni bez żadnych przygód. Mieliśmy za to sporo wyprzedzania w kurzu. Dotarliśmy na metę po trudnych przeprawach, nieprzespanych nocach i walce z bólem. Wydarzenia na trasie kilka razy prawie doprowadziły mnie do płaczu. Ten Dakar od połowy rajdu okazał się dla nas tragiczny. Walczyliśmy nie o wynik, a tylko o przetrwanie. Naszymi rywalami były przeciwności losu, sprzęt, zdrowie. Był to dla mnie jak do tej pory najtrudniejszy Dakar w karierze. Zdarzały się momenty, że miałem tego wszystkiego serdecznie dość. Tym bardziej teraz cieszę się, że nie poddaliśmy się z Xavierem i ukończyliśmy rajd. Bardzo dziękuję wszystkim, którzy trzymali kciuki za naszą załogę i dodawali nam otuchy. Było źle, chwilami nawet bardzo, ale już po wszystkim – powiedział po zakończeniu rywalizacji Małysz.