Igor Grobelny jest dziesiątym gościem naszej serii “Poznaj Siatkarza”. Z przyjmującym porozmawialiśmy między innymi o jego pierwszych krokach w sporcie, relacji z siostrą i niespełnionym marzeniu architekta.
Aleksandra Kabała: Zacznę od prostego pytania. Powiedz mi, jak u Ciebie, wszystko w porządku?
Igor Grobelny: Wszystko w porządku, tylko nudy niesamowite. Siedzę w domu, rodzice i siostra są w Belgii. Samemu jest mi troszeczkę smutno, ale daję radę. Jakoś ten czas mija.
A nie myślałeś, żeby wrócić do rodziny?
Z jednej strony o tym myślałem, ale gdybym wrócił do Belgii musiałbym przejść ten okres kwarantanny. Nie sądziłem, że ta sytuacja będzie tak długo trwała. Teraz wszystkie loty są pozawieszane, więc nawet nie mam szans. Nawet mi się to nie opłaca, w gdzieś w lipcu mamy zacząć treningi, więc spędziłbym z rodziną niecałe dwa miesiące. Jak wytrzymałem dwa miesiące sam, to kolejne dwa też dam radę (śmiech). Teraz i tak wszystko się powoli otwiera.
Dla każdego, kto uprawia sport, tym bardziej zawodowo, to musiał być niezły szok, przestawić się z „normalnego” trenowania na „domową siłownię”.
Nasz trener przygotowania fizycznego po prostu zapytał co mamy w domu, jakieś różne gumy czy hantle. Na bazie tego układał nam ćwiczenia. Ja wykorzystywałem zgrzewki wody (śmiech). Wiadomo, że to nie jest to samo co siłownia, ale jakoś musiałem dać radę.
Ale nie o kwarantannie chciałam z tobą porozmawiać (śmiech). Zacznijmy od początku… Jakim byłeś dzieckiem?
Kurczę, o to trzeba by było zapytać moją mamę (śmiech). Raczej byłem spokojnym, nieśmiałym dzieckiem. Wiadomo, problemy jakieś tam były od czasu do czasu, ale bez żadnych poważniejszych wykroczeń, czy coś (śmiech). Mało się odzywałem, w szkole jakoś dawałem sobie radę. Wiadomo, że bardziej mnie ciągnęło do sportu niż do nauki.
To chyba jak każdego zawodowego sportowca. Tylko boisko i boisko.
Dokładnie tak (śmiech). Pamiętam, że jak chodziłem do szkoły w Belgii, to tam mieliśmy po dwie godziny w tygodniu zajęcia z WF-u. Oczywiście zawsze w nich uczestniczyłem, ale dodatkowo jeszcze chodziłem grać w koszykówkę między lekcjami, jak była przerwa na obiad. Zawsze byłem w ruchu.
Trenować zaczynałeś w Belgii. Jak tam wygląda szkolenie młodych zawodników?
Tam jest całkiem inaczej. Są oczywiście różne młodzieżowe kluby, ale nie na takim poziomie jak tu, w Polsce. Nie ma kategorii wiekowych. Jak miałeś dwanaście lat i byłeś wystarczająco dobry to trenowałeś z chłopakami, co mieli po szesnaście. Nie ma różnych mistrzostw kadetów, juniorów i tak dalej. Belgia jest małym państwem i nie ma wystarczająco klubów, żeby coś takiego organizować.
Czy ze względu na takie, a nie inne nazwisko czułeś, że bardziej na ciebie zwracają uwagę?
Wiadomo, że mojego tatę znali bardzo dobrze, ale nie czułem dodatkowej presji. Nie było czegoś takiego jak „jesteś synem Grobelnego, musisz się pokazać”. Zazwyczaj było na odwrót. Nie czułem też nacisku ze strony taty.
Jeżeli chodzi o presje i te tematy – wrócimy jeszcze do tego . Byliśmy przy dzieciństwie, więc spytam o to, o co pytam wszystkich rozmówców „Poznaj Siatkarza” – jakie jest twoje pierwsze wspomnienie związane z siatkówką?
Na pewno będzie to granie w ogrodzie z tatą, czy na plaży gdy jeździliśmy nad morze. To były takie „początki, początki”. Nie pamiętam w stu procentach swojego pierwszego treningu… Za to kiedyś na meczu taty, albo na treningu, nie pamiętam dokładnie, tata nie miał partnera do rozgrzewki. Zamiast dobijać piłę w trzech, zawołał mnie i powiedział „chodź Igor, rozgrzejesz się ze mną”. Wtedy podszedł do nas któryś z trenerów i zaprosił mnie na pierwsze zajęcia. Tylko wiadomo, to były takie treningi w stylu „majta i grajta” (śmiech).
Oprócz tego zauważyłyśmy pewną prawidłowość – małe dzieciaki na meczach swoich rodziców miały najlepsze drzemki (śmiech).
Oj, tego ci nie powiem (śmiech). Jedyne co pamiętam, to gdy mój tata grał i jeździliśmy na jego mecze, to ja ich nigdy nie oglądałem. Zawsze gdzieś się bawiłem za trybunami, odbijałem z innymi dzieciakami. Tak naprawdę robiłem wszystko, żeby nie oglądać meczu (śmiech). Teraz żałuję niesamowicie, bo chciałbym zobaczyć. Wiadomo, odgrzebiemy od czasu do czasu jakąś starą kasetę, ale za dzieciaka nie byłem za bardzo wciągnięty w siatkówkę, na zasadzie, że jak jest mecz to siadam i oglądam. Pamiętam, że jak byłem nastolatkiem, to wiadomo, trenowałem i grałem, ale wolałem grać na komputerze. Tata zawsze wołał „chodź, synu, oglądaj ze mną, leci PlusLiga, kiedyś tam wylądujesz”. Myślałem sobie wtedy „daj tata spokój, w życiu nie będę tam grał, jak się załapię do ligi belgijskiej to będzie spełnienie moich marzeń”. Zawsze musiał mnie namawiać do oglądania siatkówki. Nawet do dzisiaj mam coś takiego. Zupełnie mnie nie ciągnie do oglądania meczów.
Dlaczego?
Nie wiem. Nie to, że zazdroszczę, że mnie tam nie ma, ale… Wolę grać niż siedzieć i nie móc się ruszyć. Może to też pewien przesyt. W sezonie dosłownie co drugi dzień mieliśmy wideo, analizowaliśmy przeciwnika. Nie dość, ze trenuję dwa razy dziennie, oglądamy wideo non stop, to jeszcze mam jako relaks po treningu oglądać siatkówkę? No nie, już bez przesady… (śmiech).
Pracę zostawiam w pracy.
(śmiech) Dokładnie tak.
To skoro nie myślałeś o profesjonalnej karierze, to jaki miałeś pomysł na siebie?
Miałem dużo takich chwilowych pomysłów. Jak byłem dzieckiem chciałem zostać policjantem albo pójść do wojska. Jak podrosłem to dalej to siedziało w głowie, ale to były opcje „C” i „D”, tak można powiedzieć. Potem sobie zamarzyłem, że chcę zostać architektem. Chodziłem do technikum, które mnie przygotowywało do tego zawodu.
Co więcej, podjąłeś studia w tym kierunku.
Tak, studiowałem coś, co nazywa się zarządzanie nieruchomościami. Zawsze mnie do tego ciągnęło. Lubię być kreatywny… Przynajmniej wydaje mi się, że jestem, jak to wychodzi w „realu” to nie wiem (śmiech). Zawsze lubiłem tworzyć, jak grałem w Simsy, to skupiałem się na budowaniu domów. Tak samo różne inne gry, które polegały na budowaniu miast i tym podobne.
Ukończyłeś te studia?
Nie, niestety nie. W Belgii jest ciężko jeżeli chodzi o łączenie nauki ze sportem, to są dwa różne światy. Ani jedna, ani druga strona nie chcą pomóc tego pogodzić. Znaczy, niby chcą, ale tak naprawdę jak się zbliża co do czego, to nie pomagają. Miałem taki moment, że mieszkałem w Polsce a studiowałem w Belgii. Zaliczenia były w styczniu i w czerwcu i jak w czerwcu mogłem się na nich pojawić, to w styczniu nie było takiej opcji. Nie mogłem powiedzieć „trenerze, nie ma mnie przez następne dwa tygodnie, bo musze pozaliczać egzaminy”. Musiałem niestety z tym skończyć, bo tam w Belgii nie chcieli mi pomóc, żeby poprzekładać terminy.
Wracając do siatkówki – trafiłeś do Radomia, ważnego miasta dla Twojej rodziny. Przede wszystkim to tam się urodziłeś, a twój tata spędził w Wojskowych dziewięć lat.
Możliwe, dokładnie nawet nie wiem ile tam grał, ale wiem, że długo (śmiech). Trochę dzięki niemu udało mi się tam dostać. Nie ukrywam tego, bo też nie będę kłamał, że byłem jakimś niesamowitym zawodnikiem, że zostałem wypatrzony. Wiadomo, widzieli moje mecze, ale kontakt mojego taty pomógł w tym wszystkim. Udało mi się tam dotrzeć, z czego jestem bardzo zadowolony, bo wiadomo, że sam na siebie nałożyłem tę presję – „tata tam grał, to ja też muszę pokazać się z dobrej strony”.
Miałeś taką sytuację, że ktoś powiedział ci w twarz, że jesteś lepszy czy gorszy niż tata?
To, że jestem lepszy od taty często słyszałem, ale wiadomo, że to było powiedziane tak w żarcie. Nie zdarzyło się, żeby ktoś mi powiedział coś takiego osobiście. W Internecie – mnóstwo razy, ale wiemy jakimi prawami rządzi się Internet (śmiech).
Pójdźmy dalej. Po dwóch latach w Radomiu przeniosłeś się do Lubina, a stamtąd do niemieckiej Bundesligi. Co wyniosłeś z tego wyjazdu?
W ciągu tych trzech lat w Polsce tak naprawdę nic nie zagrałem, pojedyncze mecze czy sety. Ten ostatni rok w Lubinie był dosłownie tragiczny. Pamiętam, że pierwszy raz wszedłem na boisko w grudniu czy w styczniu po dziewiętnastu kolejkach. Pod koniec tego sezonu dorobiłem się kontuzji barku, co mnie całkowicie wyeliminowało z grania. Nic nie ugrałem, nie pokazałem się za bardzo. Ciężko by mi było znaleźć klub w Polsce, jeszcze dodając to, że nie jestem Polakiem, czyli tak naprawdę zajmuję miejsce dla obcokrajowca. To był ogólnie ciężki rok dla mnie. Zdecydowałem się na wyjazd za granicę. Udało się w Niemczech, chociaż miałem też propozycje z Czech. Stwierdziłem, że to moja ostatnia szansa, aby się pokazać. Stwierdzić, czy tak naprawdę się do tego nadaję, czy dalej chcę w to iść. Gdyby sezon w Niemczech nie wyszedł, prawdopodobnie zrezygnowałbym z siatkówki całkowicie. Jestem taki, że idę na całość, albo nie idę wcale. Nie chciałoby mi się grać po niższych ligach.
Czyli albo top, albo się w to nie bawimy?
Dokładnie tak, takie miałem wtedy nastawienie. Na szczęście ten sezon mi wyszedł, nawet bardzo dobrze. Ostatecznie zdobyliśmy brąz. Do końca drugiej rundy utrzymywałem się na pierwszym miejscu w rankingu MVP. Wtedy pomyślałem „kurczę, czyli jednak potrafię grać, potrafię coś zdobywać”. Czemu by nie pokazać tego wszystkiego w Polsce. Mnie zawsze ciągnęło do Polski i tu też się najlepiej czuję. Wiedziałem, że jak wyjadę na rok czy dwa, to moim celem będzie powrót tutaj.
Ty po sezonie w Alpenvolley (Hypo Tirol Alpenvolleys Haching – przyp. red.) wróciłeś w mocnym stylu do Polski, otrzymałeś powołanie do reprezentacji Belgii. Rok po tobie w tym samym zespole grał Paweł Halaba. On po roku również wrócił do Polski i teraz był kluczowym zawodnikiem w Treflu. Ciekawa zależność (śmiech).
Tak właśnie śmiesznie wyszło. My się z Pawłem trochę wymienialiśmy. On najpierw poszedł do ligi czeskiej, do zespołu, w którym ja miałem grać, a ja wyjechałem do Austrii. Potem on przyjechał do Austrii, a ja wróciłem do Polski. Rok później on też wrócił. Mieliśmy podobną historię, tak można powiedzieć. Nie mogę powiedzieć, że liga niemiecka jest zła, czy słaba. Wiadomo, że są słabsze drużyny, ale mamy też takie zespoły jak VfB Friedrichshafen, Berlin Recycling Volley, czy nawet moja była drużyna. Nic nie przyszło łatwo, trzeba było się pomęczyć. Plusem było to, że to był rok, gdzie grałem większość spotkań, albo prawie wszystkie, ale nie miałem dodatkowej presji. Nie było jej ze strony fanów. W Niemczech na mecze przychodzili bardzo spokojni kibice, na zasadzie „czy wygracie czy przegracie to nic się nie stało, my tu przychodzimy »for fun«”. To było fajne. Nie czułem napięcia, że musimy wygrać bo kibice będą źli, albo prezes przyjdzie wkurzony.
Zaryzykuję stwierdzeniem, że gdyby nie ten wyjazd, to nie dostałbyś powołania do reprezentacji.
Jeszcze rok wcześniej, jak byłem w Lubinie, dostałem powołanie, ale to było na zasadzie „przyjedź, potrenuj”. Miałem się stawić na zgrupowaniu, ale przez kontuzję nie pojechałem. Stwierdziłem, że to nie ma sensu, przecież ja nawet ręką nie mogłem ruszyć. Wolałem zostać w Polsce, gdzie miałem wszystko zaplanowane i przejść do końca rehabilitację.
To oczywiste. Pojechać na zgrupowanie, gdzie tempo pracy jest zawrotne z dość świeżą kontuzją to przepis na tragedię.
Szczególnie, że pamiętam rozmowę z lekarzem, który mnie badał. Powiedział, że można to operować, ale nie mógł dać gwarancji, że wrócę do grania. Od razu się zrobiłem blady. Jak to możliwe, w takim wieku kreślić całą karierę? Na szczęście obyło się bez operacji, udało się to wypracować ćwiczeniami. Nadal muszę nad tym pracować, bo jak się opuszczę, to poczuję znowu jakieś ukłucie. Teraz jest już wszystko w porządku, od dwóch, może trzech lat żyję bez bólu.
Miałam pytać czy jeszcze zdarzy ci się odczuć skutki tej kontuzji.
Czasami tak, czasami nie. Jak teraz bym wyszedł zagrać w siatkówkę i ktoś kazałby mi zaatakować z całej siły, to pewnie bark poleciałby razem z piłką (śmiech). Po tak długiej przerwie to ja się w ogóle boję czy złapię piłkę.
Zostawmy tematy kontuzji w tyle… Jednym z pierwszych meczów, jaki zagrałeś z reprezentacją Belgii był sparing z Biało-Czerwonymi w Szczecinie. Od razu cię rzucono na głęboką wodę, bo nie dość, że przeciwnik trudny, to kibice też nie pomagali.
(śmiech) Dokładnie tak. Pamiętam, że miałem strasznego stresa. Nie to, że tak jak powiedziałaś, że spełniło się moje marzenie… no okej, nie udało mi się grać dla kadry Polski, to chciałem zagrać przeciwko niej. Na mecz w Szczecinie przyszło mnóstwo kibiców, cała atmosfera była niesamowita. Jak puścili belgijski hymn to wiadomo, śpiewałem, ale śpiewałem też jak puścili polski. Wiadomo, nie bardzo głośno, bo koledzy z drużyny by mnie chyba zabili (śmiech)… Nie no, żartuję oczywiście, ale pod nosem sobie nuciłem. Nie ukrywajmy, że urodziłem się w Polsce, rodziców mam Polaków, dziadków też, cała moja rodzina stąd pochodzi. Ja też jestem Polakiem, tylko się wychowywałem w Belgii. Sam mecz wiemy jak wyglądał. Andrea (Anastasi, ówczesny trener reprezentacji Belgii – przyp.red.) tak lubi zagrać, że niby cię nie wystawi a przychodzi ważny moment i cię wywołuje na boisko. Nie raz tak miałem (śmiech).
Andrea jest znany z różnych dziwnych ruchów. Tak jak w tym sezonie zrobił z Dominika Jaglarskiego, (nominalnego libero – przyp. red.) zagrywającego (śmiech).
(śmiech) Dokładnie tak. Nie wiem czy to jest dobre, czy złe podejście. Wiadomo, że to nie jest fajne, bo trzeba czekać na swoją szansę. Powiedzmy, że twoja drużyna wygrywa, jest 15 czy 10 punktów przewagi. Myślisz wtedy „kurczę, wstaw mnie na parę piłek” a trener cię nie wstawia. Potem przegrywasz niesamowicie i też cię nie wstawia. Tak czeka, aż jesteś na skraju wytrzymałości i nagle mówi „wchodzisz”. Wtedy pojawia się zaskoczenie „co? Ja? Teraz? Nie jestem przygotowany” (śmiech). Ale też parę sparingów zagrałem od początku do końca. Ten mecz, o którym wspomniałaś zostanie mi w pamięci do końca życia. Później też miałem okazję grać treningowo z Polską, tylko tak już „nieoficjalnie”. Teraz jakbym miał zagrać taki mecz to byłbym o wiele spokojniejszy.
Bez dużej publiczności i tej atmosfery, na pewno wszystkim wam było łatwiej grać.
To zdecydowanie. Ale powiem ci, że na tym meczu w Szczecinie nie czułem presji, że kibice są przeciwko mnie, czy coś w tym stylu. Bardziej się nakręcałem tym, że było tak głośno. Można powiedzieć, ze to był taki sam mecz jak w PlusLidze, tylko każdy był ubrany na biało-czerwono (śmiech).
Chciałabym teraz trochę zmienić temat, wrócić do spraw bardziej prywatnych. Twoja młodsza siostra, Kaja, też gra profesjonalnie w siatkówkę. Po waszych postach na Instagramie widać, że jesteście ze sobą dosyć blisko.
Tak jest. My zawsze byliśmy bardzo blisko. Wiadomo, że były „ups and downs”, zdarzały się kłótnie, jak każdemu rodzeństwu. Rodzice nas nauczyli tego, że nawet jak się sprzeczamy, to żeby tego nie pokazywać innym ludziom. Wiesz, nie kłócić się w miejscach publicznych, tylko wyjaśnić sobie wszystko w domu. My i tak nie mieliśmy jakiś niesamowitych „spin”, zawsze mieliśmy dobry kontakt. Później Kaja wyjechała do siatkarskiej szkoły z internatem, więc widzieliśmy się tylko w weekendy, później ja też gdzieś wyjechałem. Tak naprawdę od kilku dobrych lat mieszkamy daleko od siebie, więc zostaje kontakt przez telefon. Nikt mnie tak dobrze nie zrozumie jak siostra, jeżeli chodzi o jakieś siatkarskie sprawy. Zawsze jak ja, czy Kaja mamy problem to dzwonimy do siebie. Można powiedzieć, że ta wspólna pasja nas zbliżyła jeszcze bardziej.
W takim razie jej zdanie miało kluczową rolę, gdy podejmowałeś decyzję o tym czy grać dla Belgii, czy starać się dalej o Polską kadrę?
Czy miała jakiś większy udział? Może nie… Gdy podejmowałem tą decyzje, byłem na takim etapie, że musiałem przestać żyć marzeniami. Trzeba było na to spojrzeć realnie. Powiedzieć sobie „dobra, jest tyle świetnych zawodników na mojej pozycji, którzy walczą o kadrę Polski, nie mam szans”. Wiadomo, że nie było powiedziane, że ja w ogóle zostanę przyjęty do belgijskiej kadry. Stwierdziłem, że mogę później żałować, że nie przeżyłem nigdy tych fajnych chwil co Kaja, która non stop gdzieś podróżowała. Też chciałem tak pojeździć, zobaczyć inną kulturę siatkówki. Te Mistrzostwa Europy, Świata, inne turnieje… Zawsze jak Kaja o nich opowiadała to tak to fajnie wyglądało. Sam zdecydowałem się na Belgijską kadrę, zamiast czekać na to, że może kiedyś mi się uda zagrać dla Polski.
Kończąc naszą rozmowę chciałabym, żebyś się chwilę zastanowił i powiedział gdzie widzisz siebie za, powiedzmy, 10 lat.
Teraz mam 26, niedługo 27… ojejku (śmiech)… Mam nadzieję, ze jeszcze będę grał. Mówią mi, że młodo wyglądam, to może to mi pomoże się jeszcze przebić (śmiech). Może nie będę prezentował swojego najwyższego poziomu, ale może będę coś „pykał” od czasu do czasu. A jeżeli nie… Mam nadzieję, ze uda mi się uzbierać wystarczająco, żeby to przeżyć i poinwestować, żeby się zwróciło.
Pytania od kibiców:
- Spontan czy planowanie z wyprzedzeniem?
Planowanie.
- Jaki jest Twój siatkarski idol?
Zawsze to był mój tata. Potem Mariusz Wlazły. Lubiłem się do niego porównywać. On też jest szczupły, nie za wysoki, a jednak skacze wysoko, atakuje mocno. Zawsze jak ktoś mi wytykał, ze jestem za chudy czy za niski, to mówiłem mu „spójrz na Mariusza Wlazłego”. Więc nie trzeba mieć 210 cm wzrostu i ważyć 120 kilo, żeby dobrze grać (śmiech).
- Czy chciałbyś mieć tatuaż? Jak tak to jaki i gdzie?
Tak. Mam nawet plan, wyrysowany przeze mnie. Jedyne co mi zostało to przemyślenie decyzji i znalezienie tatuatora, który mi w tym pomoże. To pierwszy tatuaż, więc nie chcę iść na ślepo, żeby niczego nie żałować. To będzie coś z dużym znaczeniem dla mnie, więc to nie będzie jakiś tygrys z otwartą paszczą na plecach, albo „Never give up” na klacie (śmiech).
- Jak wyglądają Twoje idealne wakacje?
Mieszanka między odpoczynkiem, dosłownym nic nie robieniem, a zwiedzaniem. Nie lubię cały czas nic nie robić. W te wakacje miałem w planach lecieć do Stanów albo do Tajlandii.
Challenge od redakcji: Szybkie strzały:
CZARNE czy białe
PSY czy koty
NOC czy dzień
KAWA czy herbata
Gotować czy JEŚĆ
LATO czy zima
Pierwsze mleko czy PŁATKI
Rozmawiała: Aleksandra Kabała