Z czego zapamiętamy pierwszy wielkoszlemowy turniej w roku 2016? Na pewno w pamięć nam zapadnie wielki sukces Kerber, dobra postawa Radwańskiej, czy sensacyjne zwycięstwa Zhang. O triumfie Djokovica tak długo pamiętać nie będziemy, w końcu to tylko 1 z 11 najważniejszych tytułów, na dodatek wygrany z olbrzymią łatwością.
Zacznijmy jednak od tenisistów znad Wisły, którzy jako całość spisali się przeciętnie. A to, że przeciętnie, a nie słabo jest zasługą tylko jednej osoby, ale za to jakiej. Agnieszka Radwańska po raz kolejny udowodniła, że na miejsce w pierwszej dziesiątce rankingu zasługuje jak mało kto. Polka kroczyła od zwycięstwa do zwycięstwa i zatrzymała ją dopiero niezniszczalna Serena Williams. W każdym razie krakowiance należą się brawa i to na stojąco. Tak imponującego wejścia w sezon w swojej karierze jeszcze nie miała. Miejmy nadzieję, że paliwa w baku wystarczy na długo i przez kolejne tygodnie, a może miesiące Polka będzie równie skuteczna co w Melbourne.
Skuteczności zabrakło młodszej z sióstr Radwańskich, która zgłosiła swoją kandydaturę do nagrody w kategorii ,,porażka turnieju”. Oczywiście takowej się w Melbourne nie przyznaje, ale na potrzeby Urszuli Radwańskiej takowa mogłaby zostać stworzona. Polka w meczu 1. rundy prowadziła 6:0 i 3:0, ale tak wielka zaliczka nie pozwoliła jej na zwycięstwo w spotkaniu. Dalej znęcać się nie zamierzamy.
Przejdźmy więc do Magdy Lintte, która także próbowała swoich sił w australijskiej imprezie. Poznanianka trafiła w 1. rundzie na znajdującą się w wysokiej formie Monicę Puig i nie pokusiła się o sprawienie niespodzianki. Za porażkę Polki obwiniać raczej nie można, bo rzeczywiście zadanie miała ciężkie. Biorąc jednak pod uwagę mecze Linette rozegrane przed i po australijskim szlemie można jednak do wniosku, że 23-latka nie znajduje się obecnie w życiowej formie.
Od życiowej dyspozycji jeszcze dalej jest Jerzemu Janowiczowi, który podobnie jak Linette i U.Radwańska zakończył zmagania na 1. rundzie. Nie oczekiwaliśmy po tenisiście z Łodzi zbyt wiele, ponieważ nie było tajemnicą, że w okresie przygotowawczym miał spore problemy ze zdrowiem, którego co gorsza nie opuszczają go do dnia dzisiejszego. Porażka w trzech setach z Isnerem była tylko potwierdzeniem tego, że bez odpowiedniego przygotowania nie można rywalizować na najwyższym poziomie. Również z powodów zdrowotnych na wylot do Melbourne nie zdecydował się Michał Przysiężny. Doświadczony Polak w roku 2016 nie rozegrał jeszcze ani jednego oficjalnego spotkania.
Nie przez przypadek słowo ,,niezniszczalna” znajdujące się w drugim akapicie zostało przekreślone. Przez długi czas właśnie tym przymiotnikiem śmiało można było opisywać Serenę Williams. Amerykanka pokazywała tenis z najwyższej półki i do finału dotarła nie tracąc ani seta. Jej przeciwniczka w decydującym starciu, Angelique Kerber broniła dwóch piłek meczowych już w 1. rundzie. Kolejny raz potwierdziła się jednak zasada, że mecz meczowi nierówny, a mistrzami zostają Ci, którzy wygrają ostatnią piłkę w meczu finałowym, a nie Ci, którzy przez cały turniej wywarli na kibicach i ekspertach największe wrażenie. Mająca polskie korzenie Kerber w wieku 28 lat sięgnęła po swój pierwszy wielkoszlemowy tytuł. Na dodatek Niemka awansuje na drugie miejsce w rankingu WTA. Chyba sama nie wierzyła, że rok 2016 rozpocznie od tak mocnego uderzenia.
Na przeciwległym biegunie znajduje się Simona Halep, która w najnowszym notowaniu kobiecego związku tenisowe osunie się na trzecią lokatę. Rumunka pożegnała się z zawodami już po meczu 1. rundy, przegrywając z zawodniczką sklasyfikowaną ponad sto pozycji niżej. Shuai Zhang, bo o niej mowa została prawdziwym odkryciem australijskiej imprezy. Jako tenisistka z kwalifikacji pokonała w turnieju głównym: Halep, Cornet, Lepchenko, Keys. Aż ciężko uważać, że ta sama Shuai Zhang we wcześniejszych czternastu wielkoszlemowych startach nie potrafiła wygrać ani jednego spotkania. No ale cóż… lekcja numer 3654789, że nigdy nie należy się poddawać. Chinkę w ćwierćfinale powstrzymała dopiero Johanna Konta.
Konta, czyli Brytyjka o węgierskich korzeniach, lecz urodzona w Australii. Piękna kulturowa mieszanka, ale przystańmy na chwilę przy Wielkiej Brytanii, bo to właśnie zawodnicy z Wysp zasłużyli na wielkie słowa uznania. Jamie Murray z tytułem, Andy Murray finalistą, a Johanna Konta półfinalistką – Brytyjczycy mogą naprawdę pękać z dumy. Szczególnie zachwyca ten pierwszy, który powoli wyrasta na najlepszego specjalistę od gry podwójnej. Grający wspólnie z Bruno Soaresem 29-letni Jamie Murray dotarł w Melbourne do trzeciego wielkoszlemowego finału z rzędu. W ubiegłorocznym Wimbledonie i US Open partnerował mu jeszcze John Peers i oba finałowe pojedynki zakończyły się porażkami. Starszy ze szkockich braci powiedział sobie jednak ,,do trzech razy sztuka” i na kontynencie Australijskim sięgnął po upragniony tytuł.
Co się działo w singlu mężczyzn? Przede wszystkim swoje panowanie potwierdził Novak Djokovic. Serb miał jeden poważny kryzys w starciu z Simonem w 4. rundzie, ale po jego przebrnięciu nie napotkał już większych kłopotów, mimo że rywali miał z najwyższej półki. Sześć turniejowych zwycięstw w Melbourne, a jedenaście we wszystkich wielkoszlemowych imprezach – tak na dzień dzisiejszy wyglądają statystyki lidera rankingu ATP.
Słoneczna, choć wyjątkowo nieupalna Australia mówi wszystkim kibicom ,,do zobaczenia za rok”. Teraz tenisistów i tenisistki czeka seria mniej znaczących startów, a następnie wyjazd do USA na zawody w Indian Wells i Miami. Szybko jednak pewnie zatęsknimy za Australią, bo ile byśmy nie marudzili, to jest coś uroczego w tym nocnym czuwaniu i oglądaniu fantastycznych widowisk w skąpanych w słońcu błękitnych kortach.